czwartek, 27 lutego 2014

Tłusty czwartek, chude czasy. Co z tym począć.

    Dziś w programie trzecim PR podano do wiadomości, że najtańszy pączek w Warszawie kosztuje 0,44 zł. W Dziurze też. O. Jaka to światowa Dziura. Lidla ma. Ale najdroższy pączek kosztuje w Warszawie już 9,00 zł. Oo. Niestety, Dziura nie ma Magdy Gessler. Może to lepiej. Jedna jej wizyta wystarczyła, by spieprzyć jedną z bardziej fajnych knajp Dziurowych.

   Co począć, jeżeli dochody miesięczne oscylujące na minus czterdzieści złotych uniemożliwiają kupienie nawet pączka za 0,44?

    Nic nie robić. Poczekać. Może ktoś przyniesie. A jeżeli nie przyniesie, to lepiej może. Teściowie Niezaradnej przynieśli dziś baterię biedronkowych. Niezaradna zjadła jednego i do tej pory czuje się nieswojo. Część pączków wylądowała zaraz po wyjściu teściów u sąsiadów. Mają dwóch chłopaków w wieku żarłocznym i zdrowożoładkowym, Niezaradna starała się czuć rozgrzeszona wręczając im pokaźny talerz z fałszywym uśmiechem.

   Sześć pączków zostało. Niezaradna ich nie ruszy, nawet za cenę marnotrawstwa. Gburka nie ruszy niczego, co nie jest uwzględnione na jej tajnej liście rzeczy jadalnych. Zatem też odpada. Świrusowi zabroni matka. Młody i tak ma już rozstrój po antybiotyku. Tak, bierze probiotyki. Najtańsze, może wybrakowane.
Drogą eliminacji została jedna osoba. I tak, zje te pączki.

    Czy zubożali naprawdę muszą jeść świństwa? Niezaradną regularnie telepie, jak widzi tu i ówdzie przepisy na zdrowe żarcie. Bo zawsze jest ono tak kurewsko drogie. Tania owsianka? Ale trzeba ją potraktować ghee. Co to jest, do kurwy nędzy, ghee?

   Oglądając z rzadka strony z opisem zdrowego żarcia, Niezaradna zawsze czuje się udupiona. Po pierwsze, za drogie. Po drugie - ghee. Dziwactwa w Dziurze niedostępne, no bo kto by je w Dziurze miał kupić?

    I dlatego - Panie i Panowie - dziś wyszukane i zdrowe żarcie dla potężnie gołodupnych.

    Gołodupni! Wy też możecie chleb Wasz powszedni zjeść na zdrowo. I smacznie. I jeszcze będzie Was stać. Was też Chujowe Panie Domu ze zbyt małą ilością czasu i woli, by się bawić w pitraszenie.

   Przepis na chleb dostępny cenowo znajduje się tu. Niezaradna przecież nie wymyśliła własnego przepisu na chleb, no co Wy. Ale Niezaradna podzieli się z Wami receptą na to, jak chleb ten uczynić osiągalnym i wykonalnym. Sama bowiem przypłaciła osiągnięcie upieczenia go sześcioma zakalcami. To nie było ekonomiczne.

   Po pierwsze ekonomia: wszelkie ziarna, pestki i inne takie naprawdę nie są konieczne. Chyba że Was na nie stać. Niezaradnej nie. I istota sprawy: jeżeli chleb ma być ekonomiczny, szukacie naprawdę Jedynej Takiej Mąki Żytniej. Niezaradna już raz o niej wspominała. Teraz powtarza wyraźniej: żytnia z Wągrowca. Tańsza od pszennego zwyklaka. I nie wnikajcie czemu, Kupujcie. Nie ma drugiej tak taniej mąki, bez niej chleb nie jest za cholerę ekonomiczny.

    Co ważne: można jej używać i do samego chleba, i do zakwasu do tego chleba. Naprawdę, to że zakwas musi być z mąki razowej (drooooższa!) to mit.

    Po drugie łatwość wykonania: chleb jest z automatu.
   W dawnych, bogatszych i bezdzietnych czasach Niezaradna piekła po bożemu. Wyszukanie, na bogato. Teraz nie ma na to czasu ani sił. O gotówce już wiecie. Automat Niezaradna dostała w zeszłym roku w prezencie. Wyjątkowo, prezentu tego nie sprzedała, choć wydawał się zbyt wyszukany jak na stan zubożałego domostwa. Nie wszystko warto jest sprzedawać, drodzy Czytelnicy. Automat do chleba Niezaradna ceni za ratowanie pozorów świetności gospodarstwa na tyle ekonomicznie, że nie trzeba kupować chleba baltonowskiego w plastikowym worku (bleeeee). Dodajcie do tego znikome nakłady wysiłku, fakt, że podanie sporadycznym gościom domowego chleba odwraca uwagę od nędzy obłożenia tegoż - naprawdę warto. O chrupiącej skórce i magicznym zapachu można napisać poemat, Niezaradna nie ma tyle czasu. Warto. Koniec, kropka.

   Po trzecie realność sukcesu: jeżeli macie rzadki zakwas (wyczuć trzeba) i dodacie przepisową ilość wody - czeka Was porażka. Żadne 300 ml! Wyczuć trzeba 220-250? Ciasto ma być ciastem, nie breją. Niezaradna długi czas naiwnie ufała przepisowi. Teraz wyczuwa. I jest chleb.

  Złożony z mąki (taniej! pszenną przecież też kupujecie najtańszą), wody i łyżeczki soli.

  Ile prądu zżera maszyna? O. Cholera wie. To Niezaradnej strona, nie dostaniecie nic na tacy. Sami osądźcie, czy to wygląda na tanie czy drogie w eksploatacji.



   Nie da się ocenić? A to nie myślcie nad tym. Cieszcie się w gołodupnym gospodarstwie zapachem i smakiem zdrowego chleba. Bez ghee i innych takich psujących samopoczucie bzdet.

 

 

W obliczu, że...

   W obliczu tego, że cztery kolejne aukcje Niezaradnej dobiegły dziś końca ze sporym tłumkiem kibiców i zerowym udziałem kontrahentów, uzmysłowiło to Niezaradnej przykrą prawdę, że: chyba nie odnotuje żadnych przychodów w miesiącu lutym, za to sporo kosztować będzie ją opłata za promowanie trzech spośród tych aukcji...

   W obliczu tego, że szefowa Niezaradnej w firmie zlecającej spamowanie i inne twórcze zajęcia, nie zauważyła prośby Niezaradnej i komu innemu dała zlecenie za całe 18 złotych...

    W obliczu tego, że bombardujące nagłymi telefonami rekrutacyjnymi bufonowate wydawnictwo COMPU milczy...


   ... można uznać, że to był kurewsko wredny dzień. I się nie chce go referować o trzeciej nad ranem.

   Ale.

   Gdy Niezaradna wróciła do domu po chwilowej nieobecności, z kuchni dobiegało zawodzenie Romana Kostrzewskiego, którego to słuchał Jeszcze Mąż szykując Dwójce kolację.

   W mieszkaniu pachniało jeszcze świeżym drewnem, którego zapach ciągle roztacza nowe wyrko Dwójki.

   O trzeciej w nocy Niezaradna mogła utulić krzyczącą przez sen Gburkę, a o 3.05 Świrusa. Była przy nich i widziała, jak rozpogadzają się zapłakane buzie.

(Czemu synchronicznie śniło im się coś złego?)

   I jeszcze oglądała z Jeszcze Mężem po raz kolejny "Usta usta"... Choć nie dokończyła zlecenia.

   I to jest piękne.

   Życie Niezaradnej ciągle lśni.

   Nawet w kurewsko podłe dni.

   Czytelniku, który z drżeniem myślisz o płaceniu rachunków, jak Niezaradna... Daj sobie czasem na luz. Jak Niezaradna. I policz aktywa.



środa, 26 lutego 2014

Allegro i inne sposoby...


    Aukcja desperatka zawiodła na całej linii i czterech jej obserwatorów też. I wyrka dwa, których sprzedaż miała zasilić konto Niezaradnej co najmniej o 200 złotych, trzeba było wystawić ponownie.

   Obserwuje jedna osoba. Niezaradna już się tym nie ekscytuje. Podobnie jak obserwatorami pozostałych wystawionych przez nią rzeczy. Opisy Niezaradnej mają wady i zalety. O zaletach nie będziemy się rozwodzić. Wadą jest to, że bywają sztuką dla sztuki.

   Biedaku! Jeżeli wystawiasz swe dobro ruchome na sprzedaż, czyń to hurtowo. Niech jedna aukcja odsyła do drugiej aukcji. Wierz mi, Czytelniku w biedzie, Niezaradna to rekin allegro. Tytuł ten należy jej się od momentu, gdy sprzedała całkiem korzystnie rzecz tak kretyńską, szpetną i wulgarną jak taka bransoleta:



    Szczęście na allegro jednak zmienne, zatem trzeba też inaczej.

    Niezaradna jako anonimowy desperat sprzeda Wam wszystko. Każde kłamstwo, ściemę, autokreację w imię linka. Za o wiele mniej niż 30 srebrników. Byleby zlecenie dostała.

    Tu pisze się bez ściem: uważajcie. Czuwajcie. Nie wierzcie.

    Jutro Niezaradna rusza na rabunek pokoju Dwójki. Będzie czystka. Wyciągnie się z niej pieniądze. Na przedszkole, komórkę i PZU. I na Dwójkę. Bo Dwójka od ma prawo nie czuć, że...

     Reszta zysków w postaci jałmużny, którą Niezaradna zaczęła już brać od matki swej bez wstydu i ociągania. Bo za coś leki kupić trzeba, a Niezaradna nie lubi ściem w realu..

     Bieda nie idzie w parze z poczuciem godności. Było już o tym?

Edycja:

    No dobra, mili Czytelnicy. Ten wpis był tak denny, że trzeba coś z nim zrobić, by nadać mu jakikolwiek sens.

    Naga prawda wygląda tak, że zapewne Niezaradna nic nie sprzeda na allegro. Taki sezon na niefart.

   W tej sytuacji rodzic w biedzie swej bezwstydny z dziką rozkoszą łowi stówę w kopercie, którą dziecko dostało z okazji urodzin, które miało dnia poprzedniego. Obiecując dziecku, że podczas najbliższej wyprawy do IKEA wybierze sobie, co zapragnie.

   Rodzic słowa dotrzyma, choćby nie wiem co. Bo do wychowania dziecka biedoodpornego cholernie mocno trzeba uczciwości.

   Inaczej nigdy dziecko takie nie uwierzy Ci, że bez kasy też można. Żyć, cieszyć się i inne takie.

   A można?

   Noooo. Można. Chyba można. Można no.

   Zresztą sami zobaczycie.
 

wtorek, 25 lutego 2014

Desperackie staranie o pracę wygląda tak

 

Pozwolę sobie jeszcze coś napisać. Pracuję jako korektor oraz redaktor od paru lat, co czas jakiś, od zlecenia do zlecenia. Nigdy nie spotkałam się jeszcze z takim sposobem rekrutacji.
Po pierwszym telefonie od Państwa, który złapał mnie w biegu po dzieci do przedszkola naprawdę nie oczekiwałam następnego. Po pierwsze, naprawdę miałam trudności z usłyszeniem, kto i z czym do mnie dzwoni i chwilę mi zajęło nim zorientowałam się, że to nie telemarketing. Nie zrozumiałam, jakie wydawnictwo do mnie dzwoni, nie robiło mi to różnicy, ponieważ jeżeli widzę interesujące oferty pracy, zawsze reaguję, etat freelancera ma to do siebie, że jest łatany. Słyszalność zadawanych pytań pozostawała wiele do życzenia, pan, który do mnie dzwonił był bardzo cierpliwy i wielokrotnie powtarzał pytania, ale to, że dostałam kolejny telefon było dla mnie nielichym zaskoczeniem.
Dziś telefon zastał mnie w mieszkaniu, ale wróciłam właśnie ze szpitala, w którym dowiedziałam się, że mój syn ma zapalenie płuc* i szczerze mówiąc, byłam w jeszcze trudniejszej sytuacji niż poprzednim razem. W efekcie palnęłam bzdurę na temat pisowni przymiotników, a gdy wreszcie usłyszałam nazwę wydawnictwa (oczywiście zniekształconą, dzwoniący pan ma bardzo ładny głos, ale połączenia telefoniczne pozostawiają wiele do życzenia), mogłam tylko gorączkowo przypominać sobie na jakie ostatnio oferty odpowiadałam. I na podstawie tych luźnych skojarzeń wykazywać się wiedzą na temat wydawnictwa COMPU.
Wybrałam "etat" freelancera i zdalne zlecenia, gdyż jestem matką małych dzieci i chcę mieć dla nich dzień. Noc jest do pracy. Nigdy nie pracuję w dzień i nie przyszłoby mi do głowy podejmowanie za dnia jakichkolwiek wyzwań, takich jak rozmowa rekrutacyjna. 

Czy Państwo naprawdę są przekonani, że w wybrany sposób wyławiają najlepszych korektorów? Znajomość regułek i zasad nijak się może mieć do umiejętności prawidłowego władania językiem. A praca korektora w praktyce to często benedyktyńska robota nad tekstem, w skupieniu, ciszy... i w otoczeniu słowników. Po które korektor na bieżąco sięga. I jest to sprawą oczywistą. Bo język jest elastyczny, normy nim rządzące również i na nic czasem regułki wbite jeszcze w szkole.
Piszę to, bo jestem przekonana, że w efekcie mojej drugiej rozmowy rekrutacyjnej straciłam szansę na pracę u Państwa, czego szczerze żałuję, gdyż współpraca z taką firmą jak Wasza byłaby dla mnie szansą na rozwój oraz pewne zakotwiczenie, które ceni każdy freelancer. Co więcej, jestem przekonana, że Państwo też zyskaliby na współpracy ze mną. Na początek zasugerowałabym parę poprawek na stronie "O firmie". Przydałoby jej się, by tekst był rzeczywiście poprawny. Na pewno byłoby to wtedy bardziej wiarygodne dla potencjalnych klientów, którym w swojej ofercie gwarantujecie przecież poprawność językową i komunikatywność przekazu.
Bez specjalnych nadziei zatem załączam moje CV oraz list motywacyjny.
Miło było choć otrzeć się o współpracę z Państwem. Pozdrawiam, życząc wielu sukcesów.
Z szacunkiem.



   Czyli, jak się zapewne domyśliliście, bystrzy Czytelnicy, to miało swój ciąg dalszy. Ale to już chyba na tyle. 


                           




* Świr, póki co, ma zapalenie oskrzeli, ale rzeczywiście oznajmiono to Niezaradnej w szpitalu. I że zapalenie płuc być może. Antybiotyk, antybiotyk, Kasa, kasa, kasa. A na aukcję desperatkę gapią się cztery osoby i nie kupują. Za godzinę jej finał. Kurwa mać. 

Wulkan trafiony prosto w bijące serce

      Najbardziej starająca się matka to taka, która podpadnie.

      Jeżeli matka siedzi do piątej rano klepiąc mniej i bardziej opłacalne bzdety, a czasem po prostu klepiąc, harce Dwójki, nawet na jej brzuchu, nie wybudzą jej za cholerę. I Jeszcze Mąż, przybywszy do domy z niedzielnej fuchy, ujrzy mało budujący obrazek ze swą gnuśną żoną i głodnymi dziećmi w roli głównej.

     Zdarzyło się w niedzielę.

     Bezrobotna, gnuśna i zaniedbująca obowiązki matki Niezaradna, po otrząśnięciu snu z powiek staje się całkiem udatną atrapą zaradnej gospodyni, wzorowej pani domu, matki gorliwej i inne takie uniesienia. Przez kilka godzin. Albo nawet dzień cały.

     Jeszcze Mąż zostaje przebłagany, a Dwójka zaopiekowana, rozbawiona i wprawiona w błogostan.

     Robi się obiad. Jest to prześwietna i bardzo ekonomiczna rozrywka. Jest to też pomysł na potrawę wybitnie oszczędzającą kieszeń ubogiej pani domu. I to takiej, co ma zadatki na chujową.

     Czyli ziemniaki bez zabawy w obieranie gotujemy w liczbie zależnej od zachcianki.

     Zabawa jest przy obieraniu. O taka:



   To ziemniak przebrany za dynię. Made by Gburka. Nie widzicie dyni? Takiej helołinowej? Nie widzicie? To sorry, nie nadajecie się do zabawy. Lepiej pomyślcie, jak się dorobić kasy. I prawdziwych zabawek. I żarcia.

   Tymczasem w kuchni biedakowej ziemniaki. już bezwstydnie golutkie, się miażdży. Na miazgę. O tak:



I z mąką się miażdży. I robi wulkany. O tak:




   Na tym etapie Niezaradna orientuje się, że stanowczo, ale to cholera stanowczo skończyła jej się mąka pszenna. Sięga zatem do szafki i szuka, co zostało.



    W starciu resztki gryczanej z resztkami pszennej graham wygrywają te drugie. Bo chleb z grahamki wyszedł do kitu i spotkał go taki los:

 



Smętny zakalec czeka na miłosierne ptaki, co go zeżrą, jak Niezaradna dyskretnie będzie ciskać nim z balkonu.

 
    Ale wróćmy na miejsce akcji. Po przekonaniu wyjącego Świrusa, że warto zrobić jeden gigantyczny wulkan, który zaleje dinozaury wrzącą lawą, maltretuje wulkan tak długo aż zmienia się w wulkaniczny kamień:



     Kamień ten chce zmiażdżyć uratowane jakiś cudem dinozaury, ale Gburka dźga go nożem prosto w bijące serce. Świr czym prędzej przyłącza się w tempie szybszym niż Brutus (tan fragment odcinka sponsoruje baśń o Królewnie Śnieżce. Dziękujemy Wam, bracia Grimm za fragment o tym, co ma strzelec zrobić ze Śnieżką. Dzięki, naprawdę!).

    Potem już akcja następuje szybko. Z ekswulkanu wypełzają węże. Sieka się je na drobne kawałeczki, nim zrobią krzywdę ocalałym dinozaurom. A żeby nie przyszło im do głowy jeszcze zaszkodzić jakoś, traktuje się je wrzątkiem:




    A następnie bezlitośnie pożera. Zgłodniały dzieciak zeżre bez niczego taki pokonany ciosem prosto w serce wulkan.

    Ekonomicznie. Kreatywnie. Zdrowo.

    Matka, która nawali jest prima sort.

   


 

poniedziałek, 24 lutego 2014

Mieć ciut więcej żaden wstyd. Ale...

    Drodzy Czytelnicy. Zwłaszcza ci, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Zapewne nieraz dumacie sobie, cobyście zrobili, jakbyście tę kasę mieli. Być może nieraz zazdrościcie tym, którzy ją mają. No bo w sumie czemu nie? Kasę fajnie jest mieć. I obłudnik, który twierdzi inaczej, niech Was cmoknie w pompkę.

   Niezaradna z całego serca życzy Wam, byście się wzbogacili i żeby Was to uszczęśliwiło. Frustracja i niespełnienie to dwa toksyczne dla otoczenia paskudztwa, zatem oby szczęście kwitło, będzie mniej wilków.

   Kiedy już się jednak wzbogacicie, ostrożnie. Niezaradna łudzi się oczywiście, że ona zachowałaby szlachetny umiar i klasę. Nawet gdyby kumulacja w totka padła na los kupiony przez jej ojca. Czasem ojciec Niezaradnej ma gest i kupuje szanse na szczęście, które rzekomo od kasy nie zależy.

   Zawsze jest jednak możliwość, że skończycie w takiej rezydencji.* Wasi znajomi będą kulać się ze śmiechu, a przyjaciele rwać włosy z głowy z rozpaczy. A Wy będziecie wtedy pewni, że wredoty zazdroszczą. I już nikogo nie będziecie lubić.

    Albo sami o sobie nakręcicie film, jakiego Smarzowski by się nie powstydził. Będziecie dumni i szczęśliwi siłą swej kasy, a spamująca na forach Niezaradna** będzie rozpowszechniać znaleziony przy tym zajęciu Wasz film. Bo fajnie jest pośmiać się nad kiczem i pretensjonalnością u bliźnich swych.

 
    Tym dobrym uczynkiem (szczerą przestrogę można za taki uznać?) Niezaradna pożegna niedzielę, co minęła grzesznie. Ale dziś o niej nie będzie, bo Niezaradna ma inne plany.


* żeby nie było, że bieda przesłania wszystko, co się na świecie dzieje i jest od biedy o wiele gorsze. Dzieje się. Widzi się. Nawet w czasie biedy. Ale brak kasy wzmaga poczucie bezradności. 20 złotych na koncie uniemożliwia nawet wyjazd do miasta wojewódzkiego na maraton pisania listów. W Dziurze listów się nie pisze. Dla tych, którzy mają takie samo poczucie wkurwienia, jak Niezaradna, gdy nie może zrobić nic - bez kosztów można petycję podpisać.


** pośród szeregu zajęć nieszlachetnych, a opłacanych, spamowanie na forach jest na tyłach, niemniej czasem... ta życzliwa Lileczka, złośliwa lalunia, naiwna gwiazdka oraz pełna ciepła B52 - tak, to może być Niezaradna. Co wlepia Wam reklamę szeptaną. Weźcie to pod uwagę, nim uwierzycie w każdy kit, który Wam wciskają na forach sympatycznie linkując to i owo.

 




 
 

niedziela, 23 lutego 2014

Znużenie, sprawiedliwość i czemu, do cholery?...

     Z racji, że koniec świata jednak nie nadszedł (czemu, do cholery?!), stała się sprawiedliwość i ci, co się byczyli, musieli w końcu usiąść nad robotą. Która okazała się ponad normę żmudna, upierdliwa i niekończąca się. W przeciwieństwie do sobotniego wieczoru i nocy.

    Na szczęście sobota była ekonomiczna w kosztach oraz zdarzeniach, zatem i tak nie ma pretekstów do ściemniania długo na blogu. Niezaradna zawyłaby się z rozpaczy, gdyby nie koncert, który odtworzony został razy pięć. A robota i tak się nie skończyła. I jak tu, kurwa, przy niedzieli nie grzeszyć? Na dodatek nad najgorszą możliwą robotą, bo zaległą od wieków, opłaconą już i przyjmowaną przez wrogo nastawionego szefa.

     Drodzy Czytelnicy, Niezaradna i tym razem da ciała z zaległościami typu przepis na ekonomiczny chleb pierwszorzędnej jakości dla ubogich, którego domagała się (i słusznie) Agnes. Jeżeli jednak i bogowie dali ciała, uznajmy, że była to ogólnie niefartowna sobota i pies jej mordę lizał.

     Bez nadziei na lepszą niedzielę, Niezaradna idzie o jej poranku do kąpieli. Roboty nie ukończywszy. Nie ucieknie, kurwa, i koniec świata też jej nie trafi.

   

   

sobota, 22 lutego 2014

Hmmm...

    Tytuł mógłby być szumniejszy nieco, ale darujmy sobie. W internetach łatwo błyskotliwieć, w życiu często otwiera się szeroko gębę i wydobywa się z niej monosylaby. A tu ma być bez ściem.

    Do rzeczy: czy to On dał się sprowokować, czy to fakt, że Niezaradna zapaliła ostatnio diabłu ogarek zaczął już działać - cholera wie. Cholera - nie czort, ani licho. Niech będzie neutralnie.

    Policzmy dni od ogarka dla diabła. Wyglądał on tak:




 ... i Niezaradna puściła go w fejs w środę, 19-tego. Czyli kasa powinna spaść na nią dopiero w niedzielę. No, ewentualnie w poniedziałek. Raczej postawmy na to drugie. Chyba, że to On i na nic liczenie dni. 

   W każdym razie coś zaczęło się dziać w piątek. Miniony od prawie dwóch godzin. 

   Niezaradna, jak zwykle padła nad kompem odsypiając nocne posiedzenia nad kompem. Ocknęła się z przerażeniem na 15 minut przed wybiegnięciem po Dwójkę do przedszkola. Ogarnęła makijaż twarzy ochlapując się zimną wodą (brak makijażu to nielicha oszczędność czasu i kasy). Kurtka zimowa do czyszczenia w torbę (jasny beż zimą - nigdy więcej - kurewsko nieoszczędne), klucz, buty, bieg. Przytomniejąc i biegnąc (późno, kurwa, późnoooo) już na ulicy usłyszała, że dzwoni jej telefon. 

   - Dzwonię z wydawnictwa...sszzzzzzzzzzzzzz... - głos poważnego pana. Taaaa. Niezaradna zmełła w ustach przekleństwo. Znów. - sszzzzzzzzzzzzzz... pani... w rekrutacji...
   
   - Tak? - Niezaradnej błysnęła lampka w głowie. I nieważne, że nie rozpoznała jaka. Wysłała w końcu aplikacje do niezliczonej liczby wydawnictw. - Tak?

   - Pani zgłosiła... sszzzzz... rekrutacji - Pana nadal zagłuszała ulica i dyszenie Niezaradnej, która w końcu biegła. Ale i tak słychać było, że się z lekka uraził. - Mogę... kilka minut...sszzzzzzz... pytań zadać.

   - Taaak - wydyszała w słuchawkę Niezaradna z rozpaczą - ale, proszę pana... To ważna dla mnie rozmowa, a ja biegnę do przedszkola... po dzieci... Możemy tę rozmowę... przesunąć... powiedzmy za dwie godziny?

   - Nie - stanowczość i uraza w tonie pana wzrosły - do każdego dzwonimy tylko raz.

   Kurwa, kurwa, Niezaradna przystanęła. I usłyszała:

   - Co to jest przyimek? 

   - Część mowy - powiedziała stanowczo Niezaradna starając się zyskać na czasie - część mowy, nie zdania! - a potem już poszła improwizacją kończąc mało błyskotliwie - ja wiem, że to nie jest definicja słownikowa, ale rozpoznaję przyimki...

   A pan poleciał dalej. Ze swymi dziesięcioma pytaniami. Teoretycznymi, praktycznymi. Gęsto przetykanymi ssszzzzzzzzumami samochodów z ulicy. W pewnym momencie Niezaradna starała się przed tymi szumami ukryć w bramie, ale po wejściu w nią okazało się, że jeszcze gorzej szumi w niej z pobliskiego sklepu. Jakaś klimatyzacja albo coś. W Dziurze klimatyzacja? Czyli raczej coś. 

   Pan powtarzał pytania i po pięć razy uwzględniając sytuację, ale Niezaradna i tak odnosiła wrażenie, że większości nie rozumie. Gdy doszło do ostatniego i zabłyszczała nie tylko rozpoznaniem, ale i nazwaniem po imieniu tautologii, poczuła tylko ulgę, że wreszcie. Oddać tę cholerną kurtkę i biec po Dwójkę. I pieprzyć, że pewnie w ten sposób straciła bezpowrotnie szansę na pracę w wydawnictwie... jakimś. Które zadzwoni, jeżeli przeszła do dalszego etapu rekrutacji. Nie wierzyła w pierwszy, zatem nie ruszy jej brak kolejnego. 

   Jeszcze Mąż, usłyszawszy w domu całą historię, stwierdził, że pachnie mu ona jakąś ściemą. Tu Niezaradna uświadomiła sobie, że z reguły rekrutacja na - korektorów? redaktorów? - chyba raczej inaczej. Tak.

   Ale kto wie. Wbrew ponuractwu całego dziennika, Niezaradna wierzy czasem, że jeszcze stanie ze słońcem twarzą w twarz. Z wypracowanym przez lata posuchy sceptycyzmem zastanawia się czasem tylko, czy nie będzie już wtedy ślepa, jak biedny Łysek z pokładu Idy. Ale na razie czeka. 


   
                          

   

  

piątek, 21 lutego 2014

Każdy zasługuje na odrobinę szaleństwa

    Nawet totalny spłukaniec.

    Niezaradna pozwoliła sobie wczoraj. Dziś oczekiwała konsekwencji. A że się nie doczekała, może uznać, że chyba ma prawo do paru wskazówek. Zwłaszcza, że to nie pierwsze tego typu szaleństwo w jej życiu.

    Oto przepis na to, kiedy możecie zaszaleć, drodzy Adresaci tego dziennika. Przewiduje się cykl, ale spokojnie z tym.

    Szaleństwo na dziś: walnięcie szefostwu najbardziej brutalnych prawd, naprostowanie relacji i sfinalizowanie wszystkiego wnioskiem - wcale nie musimy się lubić, zatem przestańmy udawać, że tak jest. I tak, możesz mnie wywalić.

    Kiedy Wasz szef (jeżeli jeszcze/już go posiadacie) doprowadza Was do stanu największego wkurwienia? Tu wstawiacie sobie, co chcecie.

    Dla Niezaradnej jest to wdreptanie w pantofelkach do jej prywatności. Narzucanie sympatii i sposobów na życie. Oraz na karmienie dzieci. Zabawa w psiapsółkę, z którą nadaje się półtorej godziny przez telefon (pewnie nikt nie pamięta, ale Niezaradna naprawdę nie lubi gadać przez telefon).

    Ok, można to wszystko przeżyć. Można robić dobrą minę do złej gry. Nawet, gdy już non stop źle gra.

    Pytanie: za ile można? Bo na pewno nie za 300 zł na miesiąc. Albo mniej. Albo wcale. No bo przecież prestiż. Misja. Zaszczyt dla mieszkanki Dziury. I misja. I zaszczyt. I prestiż. I inne takie gówna.

    Jak się okazuje, pozornie pechowa wtopa może wieść ku wielkiemu wyzwoleniu. Na przykład źle wysłany mail. Może wieść.

    Jeżeli macie ochotę wreszcie rzucić szefostwu nagą prawdą w jego znienawidzone ślepia, możecie sobie na to pozwolić gdy:

  • potencjalna utrata pracy Was nie wzrusza
  • macie pewność, że pracy nie utracicie, bo tak dobrzy w niej jesteście
  • potencjalna utrata pracy Was nie wzrusza
  • potencjalna utrata pracy Was nie wzrusza 
  • potencjalna utrata pracy Was nie wzrusza

    Co do punktu drugiego ma słabość. Bo może się okazać, że wkurwicie szefostwo tak bardzo, że jakoś przecierpi, byleście zniknęli sprzed rozjuszonych ślepi jego. No i dupa. Niezaradna już raz tak miała. Auć.

    Zatem kierujcie się raczej punktami pozostałymi.

    Jeżeli pracę utracicie - sorry, taki mamy klimat, znacie go. 

    Jeżeli pracy nie utracicie - czeka Was Wielka Wygrana. A wtedy rozkoszom, szaleństwom i rozbuchaniu nie ma końca. 

    Albo szef Was zaczyna szanować. I daje podwyżkę. 
    Albo się bać. I daje podwyżkę. 

    Albo - jak w przypadku Niezaradnej - pisze jedynie lodowate, służbowe maile, wcale nie ukrywając, że Niezaradnej serdecznie nie znosi. 

   Podwyżka? To dziennik ze stanu biedy jest, Czytelnicy. Nie mydlenie oczu. 

   Jak jutro wyczytacie, że Niezaradna straciła jednak pracę zaszczytną, prestiżową i misyjną, zyskacie pewność absolutną. 

   Rozkosz walnięcia w ślepia temu, kto Was dyma, wszystkiego, co o nim myślicie, jest warta wielu poświęceń. 







    

czwartek, 20 lutego 2014

Ryzykowne terapie

    Czasami dobrze jest posprzątać. Nawet Niezaradnej, choć żadna z niej porządnicka, takie sprzątanie bardzo dobrze robi.

     Zwłaszcza, gdy chodzi o relacje z ludźmi. Ustalenie - co, gdzie i dlaczego w tym miejscu. A jeżeli podczas tego sprzątania wyczyści się na dobre ileś relacji - trzeba to przyjąć na klatę. Z pełnym wydaniem konsekwencji.

     Dlatego warto jest przemyśleć nim się przystąpi do sprzątania - czy warto? a może lepiej znosić jeszcze ten syf? Bo jak się posprząta będzie czysto. A gotowość na czystość? Bywa zimno w sterylnych pomieszczeniach.

     Niemniej Niezaradna posprzątała dziś, jak dawno nie sprzątała. Aż do wymiecenia kurzu ze szparek podłogi, co próchniała. I jest gotowa przyjąć konsekwencje na klatę - czy to będzie pustka, czy pożądany czytelny układ. Jutro pewnie się dowie. I wtedy, drodzy Czytelnicy, przestanie się tu ożywać quasi-paraboli.

      Okazuje się, że do dźwignięcia się, by zrobić porządek, czasem trzeba solidnej flachy łiskacza. Nawet jeżeli potem brzuch boli jak skurwysyn. Przez cały dzień.

      Obie opisane terapie niosą ryzyko. Sprzątanie - już wiecie.

      A łiskacze i inne takie? Brzuch boli.  Rzadko też można stosować łiskacza w celach terapeutycznych z uwagi na koszty. No i jeszcze to.

   
   

środa, 19 lutego 2014

Po co łiskacz w czasie biedy?

    Łiskacz, taki luksusowy i osławiony, pewnie przereklamowany marką. Na tym etapie biedy, jaki zapanował w życiu Niezaradnej, powinien być wydany na łapówkę dla polityka. Albo sprzedany na portalu jakimś lub aukcji, spieniężony, wymieniony jako barter... Ale na pewno, za żadne skarby świata, nie powinien być wychłeptywany przez kogoś, kogo na niego nie stać. Bo co z tego, że dostało się go w prezencie? Prezenty są po to, by je puścić w obieg, to już wiecie.

    A jednak... warto zatrzymać łiskacza. Na wieczór kończący dzień, co zaczął się bardzo mdłym podjechaniem żołądka do góry. Takie akrobacje żołądka towarzyszą perturbacjom.

    Niezaradna przewiduje je na jutro. To, że nastąpią ujrzała już dziś rano.
Spostrzegłszy.
Że.
Wysłała.
Do.
Szefostwa portalu, w którym udaje, że zarabia.
Swoją korespondencję z klientką.
Całą.
Łącznie z tymi fragmentami, w których pisze klientce, że dokładnie rozumie i podziela jej wątpliwości co do polityki szefostwa portalu.

   Kurwa, kurwa, kurwa mać.

   Niełatwo tracić pracę, nawet jeżeli się w niej nie zarabia. Nawet praca bez zarobków ratuje bezrobotne samopoczucie godności własnej. Niełatwo jest się wyłgiwać. A że ta praca nie popłaca, Niezaradna chyba nawet nie będzie próbować, tylko chlapnie szczerością.

   Że.
Nie.
Podoba.
Jej.
Się.
Polityka portalu.

   I niech potem już grom, płacz i zgrzytanie zębów.

   Łiskacz, łiskacz. Bardzo dobrze go mieć.



wtorek, 18 lutego 2014

Desperacja

Desperacja wygląda tak:

Oto aukcja, jakiej nie znajdziecie na allegro zbyt prędko!


Mamy dla Was łóżeczko, które służyło naszej Córce prawie przez 5 lat! I co najistotniejsze, było to bardzo intensywne używanie, albowiem Córę mamy temperamentną wielce.

Właśnie przeczytałam kilka opinii na temat tego modelu wyrka, trafiając na coraz gorsze i gorsze... Powiem tak: to wyrko ma 5 lat. I wnioskuję, że jakość produktów firmy musiała się bardzo pogorszyć, albo co... może jakiś spisek wymierzony w producenta?

Bo nam to wyrko zdało egzamin w 200%. Jeżeli jeden mebel służy dziecku od urodzenia aż do miesiąca przed piątymi urodzinami i jest poddawane najbardziej brutalnym testom wytrzymałości przez temperamentną właścicielkę oraz jej nie mniej temperamentnego brata... to jak dla mnie stan tego mebla mówi jedno: firma spisała się na medal. W skali 10/10 - daję ocenę 12. 2 dodatkowe punkty za szok przy rozbieraniu wyrka na części. Naprawdę jest w kondycji niesamowitej!!!

Zalety tego wyrka? Po pierwsze - na dłuuuugo masz święty spokój z myślami o kolejnych zakupach. Po drugie, trzecie i fyfnaste - zerżnę cechy, które podaje producent:


  • trzy poziomy regulacji wysokości;
  • wyjmowane dwa szczebelki;
  • możliwość późniejszej zamiany na tapczanik dla starszego dziecka poprzez niewielki demontaż;
  • szeroka szuflada na prowadnicach z przykryciem;
  • prosty montaż;

I zapewnię we własnym imieniu: ściemy brak. A że ja nie ściemniam, przekonacie się przy opisie turystycznego. Zresztą, kto wejrzał w załączone fotki, wie, że nie bawię się tu raczej w zawoalowane prawdy...

Podsumowując po raz pierwszy: to naprawdę wyrko w bardzo dobrym stanie i wycenilibyśmy je na więcej, gdyby nie fakt, że desperacko potrzebujemy miejsca w naszym pałacu o imponującym gabarycie 53 m2.

Kolor naszego Bartka oddają dobrze (no, w miarę... ) fotki. To kolor tik - jeżeli nic Wam to nie mówi, wbijcie sobie w google tę nazwę i pooglądajcie obrazki. Nieco Wam się rozjaśni. Wyrko ma zaokrąglone kształty, zero ostrych kantów i niebezpiecznie szorstkich powierzchni.


Do montażu zastosowano śruby z płaskimi końcówkami, dzięki czemu w trakcie skręcania łóżeczko się nie niszczy i można je wielokrotnie montować i demontować. Jest to świetne rozwiązanie, dzięki któremu łóżeczko może służyć więcej niż jednemu dziecku. Łóżeczko lakierowane jest bezpiecznymi dla dziecka środkami. Dostępne tylko z przykrywaną szufladą.


Łóżeczko spełnia polskie i europejskie normy bezpieczeństwa PN-EN 716-1:1999 oraz posiada atesty Państwowego Zakładu Higieny i Instytutu Technologii Drewna.


  • wymiary: 140x70x81 cm;
  • waga bez szuflady ~ 15 kg
  • waga z szufladą ~ 25 kg

I tu znów oddałam głos producentowi, który ładnie cechy wyrka opisał.


Montaż tego Bartka nie zaskoczy Cię brakiem wywierconych dziur, zbyt dużą ilością dziur i innymi takimi atrakcjami - wszystko jest na tip-top, my to już sprawdziliśmy i w swoim czasie pogoniliśmy producenta, co nam tych dziur poskąpił.

Oczywiście do obydwu wyrek załączamy oryginalne instrukcje rozkładania i składania. Są na tyle przyjazne, że nawet można je zrozumieć. Zwłaszcza instrukcja Bartka. Drugie wyro... to długa historia.


Bartek służył tylko naszej Córze. Narodzony niedługo po niej Syn zadowolił się (ha, tak, jakby miał wybór...) wyrkiem turystycznym BeeBee.

Które macie tu za free. Zaraz wyjaśni się czemu.


O, jakże wspaniałe w założeniu miało być to łóżko... Po pierwsze, na fotoszopowej fotce producenta było tak piękne, że nie bacząc na wcale nie tak małą cenę, rzekłam: to albo żadne! O jakże srodze się myliłam...


Ileż bajerów ma ten sprzęt! Budka, pałąk z zabawkami, moskitiera, przewijak, "organizer" doczepiany, możliwość bujania na płozach, wibracje z lampką... To, że nie puszcza ono baniek i nie strzela fajerwerkami, na pewno wynika tylko z ograniczeń cenowych, nie braku entuzjazmu producenta!

Oczywiście wszystkich tych bajerów nie poskąpiliśmy Wam i są zaserwowane Wam na tej aukcji. I tylko - przyznaję się bez bicia - wibracji połączonych z lampką nie załączam. Wytrzasnęliśmy ten gadżet z hukiem, gdyż nieopatrznie wciśnięty guziczek niewłaściwy, miast wibracji uspokajających malucha serwował pokaz laserowy, którego nie powstydziłby się Jean Michel Jarre. Ale tu weźcie pod uwagę wersję dance remix utworu Oxygene. Nie poznaliśmy się na bajerze i małostkowo pragnąc, by dzieciak po prostu spał, gadżet wysłaliśmy precz. Zatem - walę się w klatę - nie dołączamy go do całej reszty sezamu.

Cóż rzec dobrego o sprzęcie BeeBee, który serwujemy Wam gratis...

Syn nasz przespał w nim trzy lata. Co świadczy, że to możliwe. I pewnie spałby i trzy kolejne lata, bo sprzęt się nie tąpnął, a wiele razy już mogło się to zdarzyć. Dajmy na to, gdy wpadła do tego cuda myśli twórczej rozwydrzona siedmiolatka ze swą czteroletnią siostrą i użyły go jako trampoliny.

Zatem swoją wytrzymałość to ma. Przynajmniej w niektórych miejscach.

No dobra. Zmierzmy się z tym.


Syn był w wyrku bujany na biegunach, które w trakcie czynności samorzutnie się składały, pociągając ku tej defensywnej postawie i całoształt wyrka. Aby zapobiec zmiażdżeniu naszego dziecka w kleszczach wyrka, zastosowaliśmy w środku materac, który utrzymywał w ryzach wątłą konstrukcję od środka. Na zewnątrz zaś, po kilku szansach danych wyrku, poskromiliśmy je wreszcie stalowym prętem, starannie zabezpieczonym taśmą klejącą maści wszelakiej (takie wzmocnienie szkieletu zaprojektowanego przez artystę, albowiem artystą nie fachowcem musiał być szaleniec, który to projektował). Na fotce widzicie również dziury dramatyczne ziejące w tych miejscach, gdzie materia, z której wykonano tu wyro, się przetarła.


Może uznacie za nieodpowiedzialnych rodziców, którzy w tym rachitycznym szajsie kazali spać swemu dziecku. I tu - drodzy moi - Was zadziwię. 

Z pełnym zaufaniem kładłam dziecko w ten sprzęt. Bo jeżeli umieszczony jest w nim materac, to nie ma żadnego ryzyka, że coś się złoży albo zapadnie. Co innego, jeżeli zechcecie bujać dziecko używając biegunów. Tu - po pierwsze - trzeba owe bieguny przemyślnie przywiązać sznurkami, by się nie zamykały trakcie procesu usypiania, bo z lekka utrudnia to rojenia o łagodnym ukołysaniu dziecka. Po drugie - wspomniany pręt usztywniający stelaż zapodać, bo nagłe złożenie się wyrka też raczej nie ułatwi Wam uśpienia, o którym będziecie marzyć.

Podsumowując po raz drugi: wady tego wyra ogólnie... patrząc wyżej, sami sobie wyróbcie opinię. Wady naszego egzemplarza: przetarcia materiału przy stelażu (fotka) oraz rozwalony zamek do wejścia wyrka (wejście na jednym z krótszych boków). Jeżeli chcecie to wyrko zamykać, możecie uczynić to ostatecznie - zszywając je, albo wymienić zamek. Innego wyjścia nie widzę. Zamek oryginalny był bowiem jeszcze większym szajsem niż cała konstrukcja tego wyrka oraz materiał, z którego je wykonano.

Zalety tego wyrka: możecie spokojnie używać go stacjonarnie w domu już od pierwszych dni Waszego dziecka - ma podwyższany poziom na potrzeby noworodka. Wyro sprawdzi się w podróży, bo składa się w mały gabaryt. Nie użyjecie go za to jako kojca, jeżeli nie zrobicie czegoś z zamkiem. No, ale o zaletach miało być... Hmmm... da się używać. Amen.


Aaa, jeszcze jedna wada wyra tego: koszmarne, koszmarne składanie i rozkładanie. Zapewniam, że nic nie jest zepsute, ono się tak koszmarnie składa z natury swej.

Podsumowując raz jeszcze - to wyro to nie odbiega standardem oraz klasą od większości turystycznych badziewi, które kupicie gdziekolwiek. Bo to badziewia są ogólnie i tyle.


No to może - co jeszcze Wam oferujemy jako gratis?

Tu naprawdę mogę rzec, że rzecz bardzo fajną - materace dwa. Do każdego wyrka z osobna. Przy czym ten do Bartka jest mocno wypasiony: kokosowo-gryczany. Czyli, że ma stronę letnią i zimową. 

I tu znów oddajmy głos producentowi:


Strona z podkładem z naturalnej łuski gryczanej (w specjalnych przepikowanych kwadratach) posiada unikalne właściwości:
  • antyalergiczne i antyastmatyczne - substancje zawarte w gryce (taniny) wydatnie hamują rozwój roztoczy oraz innych szkodliwych mikroorganizmów,
  • antypotowe - łuska gryczana posiada dobre właściwości wchłaniające wilgoć oraz łatwo oddaje wilgoć do otoczenia,
  • atermiczne - gryka łatwo oddaje ciepło do otoczenia (w przeciwieństwie do pianki i innych rozwiązań, praktycznie nie nagrzewa się),
  • rehabilitacyjne i wspomagające leczenie wad kręgosłupa oraz płaskostopia (dzięki sypkiej konsystencji warstwy łusek, materac dopasowywuje się do pozycji ciała w czasie snu).
  • przeciwodleżynowe,
  • wg. bioenergoterapeutów i radiestetów gryka neutralizuje szkodliwe promieniowanie żył i cieków wodnych a także promieniowanie elektromagnetyczne.
Strona kokosowa uzupełnia właściwości zdrowotne materaca:
  • warstwa maty kokosowej, dzięki swojej strukturze, pozwala na jeszcze jeszcze bardziej swobodny (niż w przypadku strony  "gryczanej") przepływ powietrza. Jest to przydatna cecha, szczególnie w duże letnie upały.

Całość obszyta jest wysokiej jakości bawełnianym materiałem (pokrowcem).


Syna materac jest już skromniejszy - kokosowy tylko. Powiecie, że wyrodni z nas rodzice i dzieciom zaserwowaliśmy nierówny start? Ha, to jak Wam powiem, że Syn nie miał aż do trzeciego roku życia pościeli i spał pod kocykiem tylko, bez poduszki, to już w ogóle wyjdę na jakąś megierę...

Ano nie miał, no. Za to Córka miała wypasioną pościel do tego wyrka, elegancką podusię i kołderkę oraz powłoczki - i to w liczbie trzech kompletów otrzymacie na tej aukcji. Kołderkę oraz podusię też, jasna sprawa. Wszystko rewelacyjnej jakości, ale na prasowanie nie liczcie.

Załączymy też po trzy prześcieradła do każdego materaca, ale za ich jakość nie ręczę. Nasze dzieci mają szczęśliwe dzieciństwo, czyli mogą się paćkać. Po prześcieradłach to widać, bo one rezydowały przez całe dnie i noce na łasce tych dwojga. Reszta pościeli jakoś się uchowała przed deptaniem i plamieniem.

I to już chyba wszystko, co Wam oferujemy na tej jednej aukcji. I nie mówcie, że nie imponujący to zestaw za taką cenę!


No dobra... Dla zaniepokojonych dyskryminacją Syna naszego jeszcze uspokojenie ofiarowuję - może stan posiadania faktycznie miał gorszy, ale za to był noszony od urodzenia w chuście, spał w hamaku z niej przez wiele czasu, przede wszystkim zaś nie był nieszczęsną ofiarą rozlicznych błędów debiutujących rodziców. Zatem ja bym uznała go za szczęśliwca. A Wy sobie możecie myśleć, co chcecie.


Allegrowicze - a może Allegrowiczki -  na innych aukcjach cuda ciuchowe, trzebię garderobę swą. Za równie (jak nie bardziej) okazyjne ceny. Zaglądajcie zatem, kupujcie hurtowo, bywam hojna aż do granic zdrowego rozsądku. 

Ale nim klikniecie na "kupuję", zważcie dobrze, czy na pewno: religia Wam pozwala, chcecie tego naprawdę, stać Was, pasuje Wam i inne takie.

Dla Klientów bowiem solidnych jestem jak dobroczynny anioł, dla ściemniaczy jak erynia.













poniedziałek, 17 lutego 2014

Poniedzielna modlitwa Niezaradnej

    Boże. Już wpół do czwartej, rozumiesz, że nie mogę długo?

    Przepraszam, że znów nawaliłam z mszą. Źle wyliczona godzina, a na wizycie niedzielnej u dziadków naprawdę opłaca się być. Sam wiesz przecież. Zatem sorry, że posiedziałam tylko chwilę w pustym kościele, ale wiesz, że coś Ci przecież starałam się powiedzieć, nie?

    Przepraszam, że dalej nie po bożemu niedzielę spędzając, napisałam w nocy jednego sążnistego maila do potencjalnej klientki. Ale przede wszystkim przepraszam za trzy kłamliwe teksty na strony dla rodziców z małymi dziećmi. Wiesz, takie zlecenie. Klient nasz pan, firma płaci. A każdy przecież wie, żeby nie wierzyć we wszystko, co piszą na netach, nie? Anonimowe artykuły o kolkach i innych takich też trzeba brać pod lupę. Przepraszam Cię za to, że niektórzy nie będą dość podejrzliwi i się nabiorą na tę moją robotę. I to jeszcze przy niedzieli wykonywaną. No ale teksty muszą być na rano, a weekend był pracowity w zagracaniu i odgracaniu. A klient zapłaci, a wiesz... przedszkole i rachunek za komórkę. I PZU. Za to muszę zapłacić.

     I chyba już będę kończyć. No dobra, przepraszam jeszcze, że mało dziękuję a ciągle tylko klepię z uczuciem o ten chleb powszedni. A ostatnio nawet to słabo klepię, bo już nie chce mi się wierzyć, że uwzględnisz. Taaa... grubsza sprawa, wiem. Zatem dziś już na ten temat nie pogadamy, ok?

     No dobra. Podziękuję Ci zatem za to, że nie jest AŻ TAK: 






   

niedziela, 16 lutego 2014

Posiadanie, nieposiadanie... Jak się w tym połapać. Co jeść.

   No jasne. Wzmacnianie stanu posiadania ma swoje bardzo złe strony. W postaci takiej na przykład:





    I wtedy myśli się: po co to było? Było spokojnie, znajomo, bezpiecznie... Bez tej degrengolady przesytu, od której przecież padł wielki Rzym... Po co to? 

    Po to, kurwa mać, że wzmacnianie stanu posiadania wiąże się często ze wzrostem poczucia szczęścia tych, którzy mają być bezwzględnie szczęśliwi...

 


   I widok tego, jak szaleją ze szczęścia, i nie mogą zasnąć z uniesienia w wymarzonym łóżku piętrowym, zapiera dech w piersiach bardziej niż Mała Bogartowi w "Casablance"... 

    Taaa... Kasa daje wiele poczucia szczęścia. Zwłaszcza dzieciom można nią wiele radości sprawić, bo przecież nie tylko o zabawki chodzi, a o przeżycia. A czasem trzeba za nie zapłacić.  

    Co wtedy robisz, dorosły Czytelniku w biedzie? Zaciskasz pasa, zaciskasz, jak Scarlett O'Hara gorset. 

    I serwujesz sobie tani obiadek. Na przykład według przepisu Magdy, zaradnej Czytelniczki tego dziennika. Dziś przepis na zupkę cebulową. Jak pisze Magda: świetnie rozgrzewa, niewiele kosztuje, no i zdrowa. I Magda ma 100% racji. 

    Zupkę cebulową Magdy robi się tak: 

Pokroić w plastry 5-6 cebuli,lekko zeszklić, dodać 2 ząbki czosnku, chwilkę podsmażyć, zalać wodą, wrzucić kostkę rosołową, pieprz ziołowy, pokrojona natkę pietruszki i sól. Zagotować zagęścić mąką (wybełtać make z zimna woda wlać do zupy), zagotować. Zmiksować na krem ( dzieci nie zobaczą "trującej"cebuli). Gotowe podawać z grzankami, można do talerza dodać troszkę żółtego sera, a jak się ma szczęście i ser w większej ilości, to walnąć więcej niż śladową ilość i wychodzi zupa serowo-cebulowa.


    Czy zupka Magdy jest pyszna? Kurwa mać, tego Niezaradna się nie dowie. Niezaradna, będąc na wskroś nieprzystosowaną do swego stanu biedy, ciągle posiada wielkopańskie fumy panny dziedziczki. Choć już od cholernie długo nią nie jest. Powinna się przestawić na jadanie cebuli i czosnku, których całe życie nie tykała, bo wyrosła w dziwacznym bezczosnkowo-bezcebulowym domu. Ale za cholerę nie może. 

   Zatem dumna i blada zżera na obiad kaszę gryczaną z jajkiem sadzonym. Może mniej pyszne, ale na pewno też zdrowe. A jak się nie ma co jeść, uwierzy się, że wszystko smaczne. 

   Jak się nie da przystosować do biedy, trzeba sobie radzić inaczej. 


     

   

  
  

    
  

    

sobota, 15 lutego 2014

No i na co ta kasa?

   Skoro głównym problemem Niezaradnej jest klepanie biedy, można rzec, że bzdura to i niech się wzbierze w sobie i nie rozczula. Ludzie mają naprawdę o wiele poważniejsze problemy. Zwłaszcza poczytanie blogów rodziców chorych dzieci mocno otrzeźwia. Zatem wstyd i tyle. Narzekać na to, że kasy brak. Cierpieć w milczeniu by można. Albo najlepiej nie cierpieć.

  No bo co niby tak ekscytującego w poszerzaniu stanu posiadania? Oto jak może wpłynąć na stan harmonii domowej nagłe pojawienie się czegoś nowego:



Miejsce: salon/sypialnia/jadalnia/bawialnia - wdzięczne pomieszczenie elastyczne. Obecnie: jedynie graciarnia. W roli głównej: eksłóżko Świra. Stanowczo bohater z przypadku, podobnie reszta bohaterów i statyści.  I całe to zamieszanie z powodu powiększenia stanu posiadania.

   Taaa... Kasa bywa kłopotliwa. Wprost proporcjonalnie do stanu posiadania. Czasem.

   Ale... radość z wizyty w świątyni IKEA - bezgraniczna. I starych i młodych. A co robić w świątyni IKEA bez kasy? Frustrować się? Nowe pościele Dwójki - radość bezgraniczna. I starych i młodych. Nowe łóżko... Nowy dywanik... Bez kasy ani rusz.

  Potrzebują jej i zdrowe, i chore dzieci. A że te drugie nieco więcej... - każdego stać na taki gest, jak Niezaradną. To róbcie gesty, Niezasobni. Na takie na pewno Was stać. Frajda, co?

  Tylko tyle. Niezaradną wykończyło na dziś to ponoszenie konsekwencji poszerzania stanu posiadania.

  A jutro ciąg dalszy. Konsekwencji. Auć.



 

 

piątek, 14 lutego 2014

Cechy pożądane

   Co jest cechą pożądaną u desperata? Nawet obnażając swą desperację aż do nagich kości, winien to czynić to lekko, łatwo i przyjemnie.

   Co jest cechą pożądaną u polityka? Nawet nie obiecując petentowi nic konkretnego, winien sprawić, by ów po spotkaniu nie złorzeczył.

   Uwzględniając powyższe, orzec można, że 14 lutego 2014, o godzinie 10.30, w biurze v-ce starosty miasta Dziury, spotkali się polityk wytrawny z desperatką przednią. Spotkanie przebiegło w duchu wzajemnego porozumienia, obopólnej sympatii i chęci dialogu. Rozmówcy w zasadzie od razu przeszli w ton familiarny, by nie rzec poufały i naprawdę udało im się ukryć zarówno wzajemną podejrzliwość, jak i przerażenie spotkaniem.

   Desperatka nie padła politykowi do nóg, nie rwała włosów z głowy ni szat na piersiach. Nie dała też nura pod stół w celu świadczenia usług seksualnych. Powstrzymała się nawet przed zbyt nachalnym flirtem. Polityk nie okazał niechęci, wykazał radość ze spotkania, zdobył się na wykonanie telefonu na rzecz przybyłej i okazał inwencję twórczą w torpedowaniu szalonych pomysłów desperatki. Na rzecz tych bardziej racjonalnych.

   Śmiechom i pogawędkom nie było końca, sprzedano sobie nawzajem parę soczystych anegdotek, poplotkowano krzynkę, pochylono się z troską nad dziećmi swymi, prawie przemilczano małżonków, wyrażono żal nad rzadkimi spotkaniami i poruszono tyle tematów, że w zasadzie prościej byłoby wymienić te, których nie poruszono.

   Po godzinie desperatka opuściła biuro v-ce starosty miasta Dziury.

   Wychodziła w miłym poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, bez cienia ekscytacji i ze spokojną rezygnacją.

   Co bowiem znaczy dla polityka rozmowa z desperatką przednią? Godzinę fajnych wagarów w sprawowaniu szanownego urzędu. Więcej, kurwa, nic.